Mimo planu, by śniadanie skonsumować „na mieście” decyzją wcześniej uzgodnioną spożyliśmy posiłek na miejscu i wyruszyliśmy na podbój Zamościa.
Gorąco. Ciągle gorąco. Na rynku ustawili zraszacze, więc postanowiliśmy z nich skorzystać. Antek to sobie uczynił z nich niemal prysznic, ale za to jaki przyjemny! Oczywiście musieliśmy obstrykać i siebie i rynek i siebie na rynku.
Następnie udaliśmy się do muzeum zamojskiego. Oj. Owa siedziba za nowinkami technicznymi raczej nie podąża. Sale i wystrój jaki pamiętam z moich wizyt w muzeum w latach 80-tych czy 90-tych, eksponaty też nie urywały dolnej części pleców. Szkoda, bo, jak się potem okazało, to jedyne muzeum, na które mogliśmy sobie tego dnia pozwolić.
Na plus jednak na pewno było to, co nas zaintrygowało w dniu poprzednim. Wycieczka meleksem wzdłuż najważniejszych zabytków miasta. Super sprawa. Bardzo fajny kierowca, cena przystępna (za naszą trójkę zapłaciliśmy 25 zł). Przy takiej pogodzie i tak ograniczonym czasie – bomba. Po godzinnej przejażdżce meleksem weszliśmy do katedry (przechodząc przez rozsuwane oszklone drzwi (WTF?) i zerknęliśmy sobie na pomnik konny hetmana Zamojskiego.
Po zwiedzaniu oczywiście obiad.
Oboje zamówiliśmy coś regionalnego, zrosiliśmy się „narynkowym” zraszaczem, a koło 14.00 wyruszyliśmy w dalszą podróż.